piątek, 27 kwietnia 2012

Podlasie 2011



P
lany na wakacyjny wyjazd były różne. Koniec końców zwyciężyła opcja litewska. Zawsze chciałem zwiedzić te regiony. Do dyspozycji było 10 dni, więc planowane punkty wyjazdu mogłyby zostać zrealizowane. Wyjazd oczywiście motocyklem. Pierwsza weryfikacja nastąpiła z chwilą przedstawienia pomysłu Beacie. Stwierdziła, że jeśli chodzi o pierwszy tak długi wyjazd, to mam sobie Litwę wybić z głowy, bo ona nie pojedzie. Jak już to w grę może wchodzić tylko wyjazd krajowy. Kierując się stwierdzeniem, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu, przystąpiłem do poszukiwania ciekawego miejsca w Polsce, a że miejsc takich jest niemało więc i wybór trudny. Ponieważ jednak od kilku lat zwiedzamy "ścianę wschodnią", wybór padł na Podlasie. No i do upragnionej Litwy niedaleko, więc jej wpływy, w szczególności kulturowe i kulinarne odczuwalne.
Ponieważ miejsce zostało wybrane rozpoczęły się przygotowania. Najpierw kilka niezbędnych na wyjazd zakupów. Przede wszystkim zakupiliśmy nowe kaski. Wybór padł na integralne Cabergi Konda. Ja swój przez cały tydzień, chociaż po godzince dziennie, nosiłem w domu. Beata stwierdziła, że nie będzie się wygłupiać, bo w końcu mierzyła kask i był dobry (później miało to swoje konsekwencje). Wybór miejsc noclegowych uzależnialiśmy od warunków i ceny. Istotna była też lokalizacja. Nasza taktyka jest prosta. Znajdujemy miejsce noclegowe, które na parę dni staje się naszą baza i stamtąd objeżdżamy ciekawe miejsca w okolicy. Pochłania to trochę więcej czasu i paliwa, ale przynajmniej zapewnia wygodę poprzez uniknięcie ciągłego pakowania i jeżdżenia z całym ekwipunkiem.
Zbliżał się 15 lipca oznaczony na dzień wyjazdu, a pogoda, tak jak praktycznie całego tego lata, nie nastrajała pozytywnie. Ciągle zapowiadano zachmurzenie i opady deszczu. Pocieszałem Beatę, że  w końcu mamy kombinezony więc nie może być aż tak źle. 
Wątpliwości Beaty budzi przestronność kufrów i możliwość zmieszczenia w nich wszystkich potrzebnych rzeczy. Dopiero ich bezpośrednie porównanie z wielkością walizki, rozwiewa częściowo te wątpliwości. 


Dzień pierwszy
15 lipca 2011 - piątek
Wstajemy rano. Pogoda o dziwo całkiem przyjemna do jazdy. Nie pada i nie jest za gorąco. Pakowanie przebiegło sprawnie. Ruszamy. Na dziś plan jest prosty. Dotrzeć jak najdalej w kierunku południowej części Podlasia, gdyż postanowiliśmy je zwiedzać od południa ku północy.


Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy po ok. 150 km. Wypadało więc na okolice Torunia. Ponieważ trwały tam jednak poważne prace drogowe w związku z budową autostrady A1 i drogi S10, to postój wypadł na stacji benzynowej w Obrowie, 30 km dalej. Tam byliśmy świadkami nietypowego zjawiska. Małżeństwo Holendrów podróżowało z psami, które wzbudziły w nas pełen zachwyt. Psy "Rastafarianie" całe w dredach. W krótkiej rozmowie poinformowali nas, że jest to rasa Bergamasco Italian Sheep Dog. Nie mogliśmy sobie odmówić zrobienia kilku zdjęć. Na pierwszym przystanku Beata zgłosiła też ból ucha, który uznała za wynik za małego kasku. Gwoli wyjaśnienia. Jak kask się później uleżał to pasował już idealnie. Żadnych bóli nie wywoływał. Nauka z tego taka, by każdą nową rzecz przed wyjazdem wypróbować i rozchodzić.


Dalsza trasa przebiegała bez większych niespodzianek. Ponieważ pogoda się poprawiła, a i zbliżało się piątkowe popołudnie, to i motocyklistów na drodze zaczęło pojawiać się coraz więcej. Część z nich ewidentnie grupami udawała się na zloty motocyklowe.
Jeśli chodzi o kulinaria to przed Serockiem polecam zajazd „Pauza”. Nowy ale już wśród tirowców ma swoją renomę, bo parking był praktycznie w całości przez nich zastawiony. Ceny przystępne.
W samym Serocku trafiamy na olbrzymi korek. To tiry słynną „drogą na Ostrołękę” ciągną na Litwę. Zjeżdżamy z głównej drogi i drogami osiedlowymi przeciskamy się do przodu. Dalej kierujemy się na Wyszków. Zbliża się późne popołudnie, więc czas rozejrzeć się za noclegiem. Niestety jakoś trasa nie jest zbyt bogata w miejsca noclegowe. Przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów i nic. W okolicach Łochowa zaczęło kropić, więc trochę się nam zaczęło spieszyć, by skończyć jazdę na ten dzień. Ostatecznie zdecydowaliśmy się zajechać do Pałacu Łochów. Gości praktycznie brak, bo mieli się zjawić w tym miejscu dopiero następnego dnia na planowane wesele. Miejsce drogie, ale są skłonni do negocjacji. A i oprócz standardowego śniadania ugoszczono nas kolacją w cenie. Zespół pałacowo – parkowy pochodzi z XIX wieku. Wnętrza utrzymane były w typowym dla XIX wieku stylu neogotyckim. Pałac Łochów należał kolejno do znamienitych polskich rodów arystokratycznych: Hornowskich, Downarowiczów, Zamoyskich i Kurnatowskich. Po roku 1945 majątek przejęło państwo. W pałacu zamieszkali robotnicy rolni, urządzono świetlicę i zlokalizowano pocztę. Budynek został zdewastowany, rozebrano część obiektów.  Z dawnej świetności pozostały fragmenty ozdobnych parkietów, stiuki, część kominka oraz piec kaflowy z ozdobnym szczytem w Sali Muzycznej. Pałac Łochów został odbudowany i odrestaurowany przez firmę deweloperską Arche S.A. w latach 2004 – 2008. 


Dzień drugi
16 lipca 2011 – sobota
Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Krótki postój w miejscowości Stara Wieś. Nasze zainteresowanie wzbudził neoklasyczny pałac. Zapragnęliśmy go zwiedzić. Okazało się, że ten należący kiedyś do Radziwiłłów pałac, dziś stanowi centrum szkoleniowo – konferencyjne należące do Narodowego Banku Polskiego. Portier przy bramie poinformował nas tylko, że nie ma możliwości zwiedzania obiektu. Obiekt obejrzeliśmy więc z daleka, wsiedliśmy na motor i w dalszą drogę.

Po niedługim czasie, mimo złego stanu nawierzchni, dojeżdżamy do Drohiczyna. Miasteczko leżące nad Bugiem jest ciche i urokliwe. Stanowi siedzibę biskupa diecezji drohiczyńskiej. Bogactwo hierarchów Kościoła łączy się tu z widocznym ubóstwem mieszkańców. Zwiedzamy trzy kościoły i siedzibę biskupa. Warto zejść nad Bug, który pięknym zakolem omija miasto. Miejscowość z pewnością przed wiekami była znamienitym punktem na mapie, w szczególności, że leżało na szlaku między Litwą a naszą dawną stolicą Krakowem. Dziś niestety podupadłe i funkcjonuje praktycznie tylko z uwagi na ruch pielgrzymkowy i instytucje kościelne.


Wreszcie jesteśmy na Podlasiu. Leżące dalej na naszej trasie Siemiatycze nie zrobiły na nas żadnego wrażenia.
Kilka kilometrów za Siemiatyczami znajduje się „prawosławna Częstochowa” – Święta Góra Grabarka. Kult związany z tym miejscem sięga 1710 roku, w którym to wybuch epidemii cholery pochłaniał ludność Siemiatycz i okolic. W wyniku wieści o objawieniach świętego starca, na Grabarkę zaczynają przybywać ludzie. Ci którzy tam dotarli przeżyli epidemię. W sierpniu tamtego roku na Świętej Górze zebrało się około 10 tysięcy ludzi. Jeszcze w tym samym roku ocaleni wznieśli na Świętej Górze drewnianą kaplicę. Zbudowana kaplica pomimo licznych zawieruch, w tym dwóch wojen światowych, przetrwała do 1990 roku, kiedy to w nocy z 12 na 13 lipca spłonęła na skutek podpalenia. Ocalały jedynie dwie nadpalone ikony oraz fragment ewangelii. Cerkiew odbudowano w 1998 roku. Na górze mieści się też prawosławny żeński klasztor. Tym co robi największe wrażenie na odwiedzających to miejsce są setki krzyży wotywnych, przede wszystkim drewnianych, ustawionych wokół cerkwi. W upalny dzień warto też skosztować chłodnej wody z „cudownego” źródełka u stóp góry.






Ruszamy w dalszą drogę. Kierunek Białowieża – nasz pierwszy punkt wypadowy. Droga dojazdowa średniej jakości. Na szczęście nie ma ruchu. Pogoda dopisuje, jest sobota więc mijamy sporo motocyklistów. Tuż za Hajnówką wjeżdża się w bór, a następnie w puszczę. Zaczyna robić się chłodniej i ciemniej. W powietrzu czuć wilgoć.
Białowieża jest małą urokliwą mieściną. Ciekawostką bardzo podkreślaną przez mieszkańców jest to, że miejscowość ta ma największy w Polsce odsetek mieszkańców z wyższym wykształceniem. Jest to przede wszystkim wynik działania Polskiej Akademii Nauk w obrębie Białowieskiego Parku Narodowego. W ten sposób, więcej niż 25% populacji Białowieży może poszczycić się co najmniej tytułem doktora.
Ponieważ do Białowieży dojechaliśmy późnym popołudniem, po wstępnym rozpakowaniu się w pensjonacie Wejmutka (Polecamy z uwagi na klimat otoczenia i proprzyrodnicze oraz proregionalne działania i zamierzenia właścicielki. Jako osoba wywodząca się z kręgów naukowych planuje stworzenie centrum edukacyjnego), udaliśmy się tylko na wstępny rekonesans, aby wieczorem móc sprecyzować plany na dzień następny. Udało nam się jednak jeszcze w tym dniu zwiedzić muzeum przy Białowieskim Parku Narodowym z ciekawą wystawą i wykorzystaniem audioprzewodników.





Jako miejsce posiłku polecamy w Białowieży restaurację POKUSA. Smaczne i niewygórowane cenowo posiłki oraz wspaniały deser. Ciekawe wnętrze, choć z uwagi na aurę wybraliśmy ogródek.
Z obserwacji z siodła motocykla zwraca uwagę wszechobecna na wschód od Wisły instytucja „ławeczki”. Wioski są w większości „ulicówkami” z zabudową wzdłuż głównej drogi. Przed każdym domem, chałupą postawiona jest ławeczka. Na niej siedzą mężczyźni i kobiety. Jest sobota przed południem a oni kontemplują życie i niespiesznie obserwują przejeżdżające pojazdy. Choć otoczenie w wielu wypadkach aż domaga się jakiejś naprawy lub choćby posprzątania, oni wydają się być ponad to. „Ławeczka” stanowi miejsce życia społecznego i duchowego tych ludzi. Po „naszej” stronie Wisły takiego zjawiska nie zaobserwowałem. Nasi białowiescy gospodarze również zaobserwowali ten fakt i zobrazowali go turystom. 




Dzień trzeci
17 lipca 2011 – niedziela
Dzień wolny dla motocykla. Na dziś przewidziana wyprawa do Puszczy. Ponieważ po rezerwacie ochrony ścisłej Białowieskiego Parku Narodowego wolno poruszać się wyłącznie z przewodnikiem najlepszym rozwiązaniem jest skorzystanie z usług PTTK. O 10.00 stawiamy się w punkcie PTTK. W tym miejscu spotykamy największą ilość zagranicznych turystów w ciągu całego wyjazdu. Dla ludzi z uprzemysłowionej Europy przyjazd do Białowieży jest swoistym powrotem do korzeni. Jest to bowiem jedyny w Europie obszar lasu pierwotnego, czyli takiego, który istniał przed rozpoczęciem gospodarki leśnej przez człowieka.
Po przejściu przez carski park pałacowy wchodzi się na obszar rezerwatu. W trakcie czterogodzinnego przejścia przewodnik pokazuje charakterystyczne dla lasu pierwotnego elementy, co w praktyce sprowadza się do szaty roślinnej. Na mnie największe wrażenie zrobił ogrom drzewostanu (zauważa się to szczególnie później, już po opuszczeniu Puszczy) oraz to „niepoukładanie”. Widać ten brak ingerencji człowieka. Co do zwierząt, to ich nie zaobserwowaliśmy. Przez obszar dopuszczony do zwiedzania porusza się bowiem tyle osób, że cudem byłoby zobaczenie jakiegokolwiek zwierzęcia. Wszystkie uciekają, byle dalej. Błędem być może był wybór na tą wycieczkę niedzieli. Ponieważ pogoda dopisała to i turystów było mnóstwo. Żeby zobaczyć jakiekolwiek zwierzę należy wybrać się do puszczy wczesnym świtem. Dla leniwych przygotowano wersję nie wymagającą takich poświęceń w postaci Rezerwatu Pokazowego Zwierząt. 









Nie mieliśmy więc wyboru i pozostała nam wersja dla leniwych. Aby jednak dzień nie był całkowicie pozbawiony dwóch kółek, skorzystaliśmy z wypożyczalni rowerów. Po 5 km dojechaliśmy do Rezerwatu Pokazowego Zwierząt. I jakież było nasze zdziwienie. Po prostu jak na Krupówkach. Niedziela, cieplutko. Całe rodziny z pobliskich miejscowości, w ramach poobiedniego spaceru, wybrały się na oglądanie zwierząt. Dzieciaki hałasują. Gdyby nie to, ze zwierzęta są umieszczone na zamkniętych obszarach to znów nie udałoby się nic zobaczyć.  Trochę wymaga to cierpliwości, a przede wszystkim wyczekania, aż przejdzie kolejna fala „zwiedzających” i się w miarę uspokoi, ale udało się podejrzeć wilki, łosie, dziki i sarny.
Największe wrażenie robią jednak żubry, które są najważniejszym obiektem w tym miejscu. Zarówno tu, jak i w innych miejscach Białowieży, można dowiedzieć się o ciężkiej pracy jaka została wykonana w celu odtworzenia gatunku. Okazuje się, że oprócz żubrów żyjących na wolności, stworzone zostały dwa stada „ochronne”. Jedno żyje jako pokazowe w RPŻ, a drugie pozostaje w całkowitym odizolowaniu, stanowiąc swoisty materiał genetyczny, na wypadek gdyby pozostałe żubry zginęły na skutek epidemii. Należy bowiem zaznaczyć, że obecnie żyjące żubry mają bardzo ubogi materiał genetyczny, gdyż zostały odtworzone z zaledwie kilku sztuk, co rodzi obawy, że jakakolwiek epidemia wybije całe pogłowie. 




Duża część dnia jeszcze przed nami. Wsiadamy na rowery i ruszamy w trasę po Puszczy, poza terenem parku narodowego. Najpierw kierujemy się do Szlaku Królewskich Dębów. Swą nazwę przybrał on stąd, że ukazuje dęby noszące imiona królów i książąt polskich. Najmłodszy z dębów dawno przekroczył 300 lat.
Kolejnymi punktami były puszczańskie wsie Teremiski i Budy. W tej ostatniej warto zobaczyć Sioło Budy, będące skansenem, a jednocześnie agroturystyką z kwaterami.


Stamtąd leśnym duktem udajemy się najpierw pod pomnik Spiżowego Żubra, który został wraz z pałacem carskim i życiem Białowieży z początku XX wieku pięknie opisany w książce Igora Newerlego „Zostało z uczty bogów”. Dalej jedziemy do Miejsca Mocy. Niestety żadnej mocy nie odczuliśmy. Może byliśmy za mało skoncentrowani, aby odczuć jej działanie. Czas oddać rowery. Wracamy na nocleg.



Dzień czwarty
18.07.2011 – poniedziałek
Wyjazd z Białowieży poprzedziła wizyta w Restauracji Cesarskiej zlokalizowanej na dworcu Białowieża Towarowa. Pochwalić należy właściciela za pomysł jej umiejscowienia i aranżację. Budynek dworca uniknął zniszczenia. Ceny jednak ustawione wyraźnie pod „warszawkę”. Pierwsza potrawa zaczyna się od 45 złotych. Później ceny już tylko rosną. Od autochtonów wiemy, że właściciel jest dobrym znajomym p. M. Gessler i pojawia się w co drugim jej programie jako „przypadkowy przechodzień”. Nie sprawdzaliśmy, ale nie mamy też powodów by nie wierzyć. 




W Białowieży chcieliśmy jeszcze obejrzeć wyjątkowy na skale światową porcelanowy ołtarz. Niestety cerkiew była zamknięta.
Kierujemy się na Kruszyniany. Najpierw Hajnówka, gdzie oglądamy zabytki Podlasia w miniaturze. Coś podobnego można znaleźć w Kowarach, z tym że są tam zabytki Śląska. Zresztą właściciel wyjawił, że właśnie obiekty w Kowarach były dla niego inspiracją. Nawet chciał zlecić kowarskiej ekipie wykonanie swoich makiet, ale żądania cenowe go przerosły. Swoje miniatury wykonał więc własnej i rodziny sumptem. Oglądamy też nowoczesną w swej bryle cerkiew p.w. Św. Trójcy. Wnętrze jednak nawiązuje już do kanonu. Utrzymane w niebiesko-granatowej kolorystyce, ozdobione mnóstwem ikon i fresków. Co ciekawe, ale był to efekt dalszej obserwacji, w tej, jak i w następnych cerkwiach, zawsze spotykaliśmy jedną lub kilka starszych osób, które chętnie dzieliły się swoją wiedzą na temat cerkwi, prawosławia i liturgii.
Dalej jedziemy do Narewki a stamtąd do skrzyżowania z drogą nr 65 Białystok – Bobrowniki. Ten odcinek drogi okazał się zły. Asfalt z wieloma ubytkami, jazda musiała być bardzo ostrożna. Dojeżdżamy do drogi nr 65, czuję ulgę liczę na lepszą drogę. GPS prowadzi przez Białystok, ale na mapie znajduję krótszą trasę oznaczoną na żółto. Dochodzę do wniosku, że znowu nawigacja chce nadłożyć trochę drogi, a tu na mapie jak byk, że można krócej. Zamiast w lewo skręcam w prawo. I ok. Droga do granicy, więc szeroko, fajnie (zresztą następnego dnia tu wrócę i popełnię te same błędy). Mam dojechać do Supraśla, więc w Królowym Moście odbijam w lewo. Pierwsze trzy kilometry normalnie, asfaltem. Nagle asfalt znika, zostaje droga szutrowa. Jedziemy dalej, może to tylko krótki odcinek. I tak szutrem przejechaliśmy 13 kilometrów. Na początku były drobne obawy z uwagi na obładowanie motocykla, ale później jazda była coraz pewniejsza. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się, bo drogowcy prowadzili prace ziemne na tej szutrówce, więc być może w przyszłym roku będzie już tam asfalt. Ten przymusowy postój skończył się przymusowym powrotem, bo na miejscu postoju zostały rękawice Beaty. Na szczęście szybko się zorientowała (choć na motocyklu o to nie trudno J). Aby sobie ułatwić jazdę zostawiłem ją w miejscu nawrotu, sam wróciłem 1,5 km. Drogowcy już rękawice znaleźli i machali z daleka. Dalszą część tego odcinka pokonaliśmy bez żadnych komplikacji. Ostatecznie stwierdzam, że był to najlepszy odcinek tego dnia. Wow.
Bez przygód z Supraśla przejechaliśmy do Kruszynian. Po rozbiciu w pensjonacie ruszyliśmy na poszukiwanie czegoś do jedzenia. Udało się dotrzeć do najprzyjemniejszego wspomnienia kulinarnego z całego wyjazdu. TATARSKA JURTA. To tam zaczęły się realizować kulinarne cele wyprawy. Spełnienie moich marzeń. Posiłki niedrogie i naprawdę poezyjne. Na pierwszy rzut, to co poleca kelnerka. Kibiny – potrawa kuchni karaimskiej, przejęta przez ludność litewską, polską i tatarską żyjącą w tym regionie. Jest to pieczony pieróg z baraniną i kapustą. Beata zachwycała się pyzą z serem i marchewkową zupą Cymes. Do popicia syte – sok z miodem. Na to wszystko ciasto listkowiec – połączenie sernika i drożdżówki. Tatarska jurta przez trzy dni będzie naszą jadłodajnią.
W rozmowie z właścicielką p. Dżanettą Bogdanowicz okazało się, że pochodzi ona z Trzcianki, a jej rodzina tak jak prawie wszyscy Tatarzy polscy została po wojnie przesiedlona. Część, której nie przesiedlono została w okolicach Białegostoku. Pozostali znaleźli się w Gdańsku, Gorzowie Wlkp. i właśnie w Trzciance. Dziś wracają oni na tereny swoich przodków. Tym bardziej, że zgodnie z muzułmańską tradycją, wierny wyznawca Allaha musi być pochowany w uświęconej ziemi. W całej Polsce znajdują się podobno tylko dwa czynne muzułmańskie cmentarze (mizary), właśnie w Kruszynianach i pobliskich Bohonikach.
Pani Dżanetta okazuje się bardzo aktywną osobą. Corocznie organizuje festiwal kultury tatarskiej, z pokazami strojów, tańców i oczywiście kursami kulinarnymi. Swych gości zawsze wita uśmiechem. Samo miejsce powoduje, że nagle odkrywamy świat innej kultury. Znajdujemy się wśród polskich muzułmanów. Nic nie wskazuje jednak, że ktoś będzie się kierował dżihadem, a wśród nas kręcą się terroryści. To kolejny obraz tego, że żadna wiara sama w sobie nie jest zła, a żaden przekaz religijny nie niesie w sobie wojny. To ludzie wypaczają zasady wiary i prowadzą do konfliktów dla własnych celów.   


Dzień piąty
19 lipca 2011 – wtorek
Plany na dziś – Szlak Tatarski. Niewiele osób wie, że ta grupa etniczna mieszka w Polsce i posiada swój znaczący udział w jej historii. Co ciekawe Tatarzy nie tylko w postaci hord napadali na południowo – wschodnie tereny Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale walczyli też u boku polskich królów. To właśnie od Jana III Sobieskiego otrzymali w posiadanie ziemie m.in. wokół Sokółki, gdy ten nie był im w stanie wypłacić należnego żołdu. W okresie II Rzeczpospolitej Tatarzy polscy tworzyli 1 szwadron 13 pułku ułanów wileńskich.
Trasę szlaku rozpoczynamy od meczetu w Kruszynianach. Razem z meczetem w Bohonikach, stanowią jedyne dwa drewniane meczety w Polsce. Miejscowy Tatar Dżemil Gembicki (dżemil po arabsku znaczy „piękny”) wprowadził nas w historię polskich Tatarów, głównych założeń islamu oraz życia muzułmanów wśród wyznawców innych religii.
Dżemil okazał się być również motocyklistą (Transalp), który jednak przesiadł się na quada.




Udajemy się na pobliski mizar. Dzięki wcześniej uzyskanym informacjom wiemy, że wszyscy zmarli są grzebani stopami w kierunku Mekki. Dla nie-muzułmanów może być też dziwne to, że napisy na nagrobkach są umieszczane „z tyłu”. Bierze się to z wierzenia, iż w dniu zmartwychwstania za każdym wiernym będzie stał anioł. A skoro będzie stał z tyłu to łatwiej mu będzie odczytać kto zacz jeśli napis będzie na tylnej części nagrobka. Dziś jednak ta tradycja nie jest ściśle przestrzegana i znaleziono złote rozwiązanie. Umieszcza się napisy po obu stronach. 




Z Kruszynian udajemy się do pobliskich Krynek. Miasto jest świetnym obrazem wielokulturowości tych terenów. Oglądamy kościół rzymskokatolicki, cmentarz prawosławny, znajdujemy cmentarz żydowski, ale jest tak zarośnięty krzakami, że nawet na niego nie wchodzimy. Te wszystkie wyznania (a obok jeszcze muzułmanie) ze sobą kiedyś współżyły. Były pewnie spory, ale czy i ludzie, którzy są jednego wyznania się nie kłócą? Ta różnorodność znacznie jednak wzbogaca ten region kulturowo.

Dalej do Bohonik. Zwiedzamy drugi z drewnianych polskich meczetów. Znów buty zostają w przedsionku (dobrze, że codziennie zmieniamy skarpety),  a tym razem informacji udziela nam sam imam, sprawujący posługę w tej świątyni. Informuje nas, że na przekór utartym poglądom co do roli kobiet w islamie w Polsce na czele Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP stoi kobieta.
W Bohonikach można też zjeść przysmaki kuchni tatarskiej w gospodarstwie agroturystycznym znajdującym się na wprost meczetu. Właścicielka, energiczna starsza Pani oprowadziła nas również po tatarskiej jurcie.






Z Bohonik jest już tylko rzut beretem do Sokółki. W tym mieście warto zobaczyć rzymsko-katolicki kościół p.w. Św. Antoniego. Przytłaczająca jest zarówno sama świątynia jak i teren wokół niej. Przed kościołem został też umieszczony kamień, obelisk pamiątkowy ufundowany w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej. Odwiedzając ten obiekt ma się wrażenie, że proboszcz parafii musi być osobą mająca duże znaczenia w lokalnej społeczności i mającą znaczne wpływy na życie jej mieszkańców.

Warto też zajrzeć na ulice Piłsudskiego do miejscowego muzeum. Są tam ekspozycje dotyczące miejscowych tatarów, stąd też muzeum jest jednym z obiektów na Szlaku tatarskim. Zaprezentowano oprócz strojów również łuki tatarskie i ich wykorzystanie przez dzisiejsze służby. Ich nośność i skuteczność została zwiększona poprzez zastosowanie systemu bloczków. Są też ekspozycje dotyczące walk z okupantem, zarówno sowieckim, jak i hitlerowskim, w okresie II wojny światowej, a także ekspozycje dotyczące życia mieszkańców Sokółki od XVII w. Dodatkowo można odwiedzić ekspozycję etnograficzną.






Z Sokółki udajemy się do Czarnej Wsi Kościelnej. Jest to wioska, w której kultywuje się stare rzemiosła i można zapoznać się z wyrobami rękodzieła artystycznego. My praktycznie wpraszamy się do zakładu garncarskiego. Właściciel zapoznał nas z techniką wypalania ceramiki. Wchodzimy prawie że do pieca garncarskiego, czyli dziury w ziemi o powierzchni jakiś 20 m2, osłoniętej z góry ceglanym stropem. Okazuje się, że w zależności od techniki wypału ceramika uzyskuje różną barwę bez stosowania barwników. Aby uzyskać kolor ciemnoszary należy pozbawić ceramikę dostępu powietrza. Temperaturę wewnątrz pieca podnosi się  do 1000 oC, a następnie cały piec zasypuje się piachem, piec dopiero odsypuje się po wygaszeniu znajdującego się w nim ognia.
Tam skończyliśmy nasze zwiedzanie na ten dzień. Czas było wracać na posiłek. Jako że byliśmy już pod samym Białymstokiem, postanowiliśmy pojechać po raz kolejny drogą Nr 65, ale teraz z dojazdem nie przez Królowy Most, lecz przez Bobrowniki, bo mapa znów wskazywała na żółtą ścieżkę. Drogę do samej granicy z Białorusią polecam. Szeroka z dobrym asfaltem. Okazuje się jednak, że drogi na Podlasiu są trochę inaczej skategoryzowane niż w innych częściach kraju. W Bobrownikach odbijamy na północ w kierunku Kruszynian. Tuż za miejscowością znów urywa się asfalt i nasza droga nie tylko na mapie jest żółta, ale i przybiera w rzeczywistości żółtawy kolor ubitego piachu. Beata znów pełna obaw, ale wczorajszy udany przejazd daje jej pewne nadzieje, że i tym razem wszystko skończy się dobrze. Mi ta droga podoba się coraz bardziej. Czyżby pojawiały się jakieś ciągoty do offroadu? Jest to jednak kolejna lekcja, że na Podlasiu drogi oznaczone na mapach jako wyższej kategorii mogą okazać się w rzeczywistości szutrami. Podobny przypadek spotkał nas później jeszcze nad Wigrami.
Dzień znów kończymy smacznym jedzonkiem w Tatarskiej Jurcie.



Dzień szósty
20 lipca 2011 – środa
Po śniadaniu, bez pośpiechu, ruszamy do Tykocina. Z Kruszynian jest tam 85 km. Spokojna jazda. Białystok omijamy obwodnicą. Po godzinie i piętnastu minutach jesteśmy na miejscu. Generalnie widać, że „Polska w budowie”. Prace drogowe i na trasie i w samym miasteczku.
Tykocin dzięki swojej starej architekturze i atmosferze „ściany wschodniej” był wielokrotnie wykorzystywany przez filmowców. Służył m.in. jako sceneria do „Białej sukienki” z Pawłem Małaszyńskim z cyklu „Święta Polskie” oraz w produkcji „U Pana Boga za piecem”. Motocykl najlepiej zaparkować na rynku. Miasteczko leży na uboczu od głównych szlaków więc nie ma problemów z parkowaniem. Rynek jest podobno jedynym na  świecie w układzie trapezu. Zabudowa niska, często drewniana. Najnowsze budynki postawiono nie dalej niż w połowie XX wieku, a najstarsze budowle sięgają XVIII wieku. Tylko czekać aż wyjedzie jakaś furmanka. Zwiedzanie rozpoczynamy od podobno drugiego w Polsce świeckiego pomnika (wyprzedza go tylko Kolumna Zygmunta w Warszawie). Jest to pomnik hetmana Stefana Czarnieckiego, który w połowie XVIII wieku zarządzał tym miastem.
Następnie odwiedzamy kościół pw. Świętej Trójcy z charakterystycznymi dwoma wieżami połączonymi z korpusem kościoła łukami i arkadami w kształcie półkolistych skrzydeł.



Tym co jednak przyciąga do Tykocina turystów z całego świata, a w szczególności z Izraela, jest synagoga. W trakcie naszego pobytu w synagodze była prezentowana wystawa „Takimi ich widzę – wystawa fotografii”. Na ogromnej ilości zdjęć przedstawiono społeczność żydowską w trakcie bieżących spraw życia w okresie przed i w trakcie II wojny światowej. Mieliśmy też okazję zaobserwować jak nasz kraj jest postrzegany przez przybyszów z zewnątrz. Chyba wciąż jesteśmy na świecie odbierani jako zatwardziali antysemici. Synagogę zwiedzała dość liczna grupa młodzieży z Izraela. Zajmowali jakieś osiem autobusów. Towarzyszyła im spora grupa ochroniarzy, wyposażonych w środki łączności, pilnująca każdego ich kroku i bacząca na zachowanie osób z zewnątrz. Czyżby spodziewali się jakiegoś zagrożenia względem siebie z naszej strony? Widocznie tak, skoro podejmują takie środki ochrony. Przy synagodze znajduje się też muzeum, ale jego ekspozycje nie wywarły na nas jakiegoś wrażenia.




Z Tykocina do Choroszczy przejazd trwa kilkanaście minut i to pomimo trwających robót drogowych. Początkowo, na skutek mylnego odczytania znaków trafiamy przed bramę zakładu psychiatrycznego. Na szczęście nas tam nie przyjęto J. Zawracamy i trafiamy przed pałac rodu Branickich. Ta letnia rezydencja rodu magnackiego stanowi jedyną atrakcję tego miejsca i jak pokazał nasz przykład nie jest łatwa do znalezienia. Sam pałac swoją wielkością nie poraża. To raczej pałacyk. Zaczyna się robić coraz cieplej, więc myślimy o zmianie odzienia motocyklowego na coś bardziej lekkiego. Dzięki uprzejmości pracownic muzeum możemy skorzystać ze służbowej toalety. Wywołane przez nas zamieszanie było z pewnością pewnym urozmaiceniem w ich monotonnej pracy. Mniej obciążeni ciuchami przystępujemy do zwiedzania eksponatów zgromadzonych w muzeum. 



Nie przebieramy się ponownie i ubrani tylko w kurtki oraz neoprenowe nakolanniki – wiem, że to nieodpowiedzialne – ruszamy do Białegostoku. I znów trochę robót po drodze.
Parkujemy w pobliżu białostockiej starówki. Dobra wiadomość dla motocyklistów. Nie ponosi się opłat parkingowych za dwa kółka. Starówka bardzo urokliwa. Widać, że architekt miejski dba o to miejsce i ma jakąś koncepcję jego zagospodarowania. Nawet parasole w ogródkach przed lokalami w jednej kolorystyce. Ponieważ obiad znów planujemy w Tatarskiej Jurcie, więc ograniczamy się tylko do deseru. Jako „patrioci” popierający rodzime marki wybieramy pijalnię czekolady Wedla. Jesteśmy zaskoczeni ogromnym wyborem. Na coś trzeba się zdecydować, więc wybieramy coś na ciepło i coś na zimno. Obie rzeczy znakomite. Z rynku po obejrzeniu ratusza pieszo udajemy się w kierunku pałacu Branickich. Po drodze można zwiedzić neogotycką bazylikę mniejszą pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. W pałacu znajduje się Wydział Medycyny Uniwersytetu Białostockiego. Do obiektu najlepiej udać się po 15.00, gdy zakończą się godziny pracy pracowników uniwersytetu. Tylko wtedy są szanse na obejrzenie obiektu. Dzięki uprzejmości stróża udało nam się podpiąć pod „wycieczkę z Warszawy” i zajrzeć do pomieszczeń pałacu, w których znajduje się rektorat uczelni, a nawet do gabinetu rektora. Sam pałac został praktycznie zniszczony w całości w czasie II wojny światowej, lecz przynajmniej z zewnątrz został rzetelnie i gruntownie poddany odbudowie i renowacji. Nie mogliśmy go jednak do końca podziwiać, gdyż miasto szykowało się na festiwal kulturalny, a na dziedzińcu przed pałacem postawiono dużą scenę. Na tyłach pałacu znajdują się natomiast przepiękne ogrody.
Z pałacu Branickich – ponownie spacerem – udajemy się do cerkwi św. Mikołaja. Znów mamy okazję porozmawiać z osobami posługującymi w cerkwi, sprzedającymi świece i obrazki, poznać różnice kulturowe.
Należy też pamiętać, że Białystok to miasto Ludwika Zamenhofa, twórcy języka esperanto. Można się tylko zastanawiać jaki wpływ na pomysł stworzenia tego sztucznego języka miała wielokulturowość tego miejsca. Miasto nie zaniedbuje tego faktu i uwidacznia go w wielu miejscach, chociażby poprzez pomniki i tablice.









Z Białegostoku tradycyjnie wracamy na obiad do Tatarskiej Jurty w Kruszynianach. Ponieważ był to nasz ostatni tam posiłek za punkt honoru postawiliśmy sobie skończenie menu. Beata była zachwycona daniem Manty – słodkimi pierożkami z twarogiem, śmietaną i cynamonem. Dla mnie królewską potrawą zostały kibiny, więc skusiłem się na jedną porcję na podsumowanie. Dziś pisząc tą relację z rozrzewnieniem wspominam potrawy podawane w Tatarskiej Jurcie p. Dżanetty Bogdanowicz.  



Dzień siódmy
21 lipca 2011 – czwartek
Znów zmiana otoczenia.
Dziś ruszamy w kierunku Suwałk. Zaczęło się od przykrego, ale ostatecznie niegroźnego zdarzenia. Stanowiło też ono nauczkę, aby niezależnie od okoliczności na motocykl ubierać się w pełen „rynsztunek”. Ponieważ pierwszy postój miał wypaść w Supraślu, po przejechaniu ok. 40 km, z uwagi na mocno przygrzewające słoneczko postanowiłem nie ubierać rękawic. W trakcie jazdy do rękawa wpadł mi owad, który dość dotkliwie mnie użądlił. Pojawiła się opuchlizna, która na szczęście dość szybko zeszła.
W Supraślu obowiązkowo należy zwiedzić prawosławny Monaster Męski Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy Maryi i św. Apostoła Jana Teologa. Znajdująca się na jego terenie cerkiew została zniszczona w 1944 roku, lecz sukcesywnie od 1985 roku jest odbudowywana. Od razu rzuca się w oczy jej obronny charakter. Również wystrój odbiega od wcześniej przez nas oglądanych w innych cerkwiach i nawiązuje do tego charakteru. Surowość wnętrza budowli wynika też z ponad czterdziestoletniego zaniedbania. Niestety do wnętrza cerkwi można dostać się wyłącznie w czasie nabożeństw. Dzięki uprzejmości młodego diakona, nam udało się wejść w czasie przygotowań przed nabożeństwem. Co ciekawe ten młody człowiek śpiewnie zaciągał mówiąc po polsku. Znów można było poczuć klimat kresów. Niestety zdjęć, jak w każdej cerkwi, nie wolno było zrobić.
Na terenie obiektów klasztornych monastyru ulokowano też Muzeum Ikon. Muzeum ma dość nowoczesny charakter. Oprócz w miarę tradycyjnych wystaw eksponatów, zastosowano też techniki multimedialne. Można podziwiać piękno ikon i trud ich wykonania. To tam można dowiedzieć się, że ikony się nie maluje, lecz pisze, gdyż stanowią one swoistą modlitwę. Można też poznać symbolikę ikon. Muzeum wciąż otrzymuje nowe eksponaty dzięki staraniom celników i na szczęście niedostatecznej pomysłowości przemytników. Tam też mamy okazję bezpośrednio zapoznać się z technika zwiedzania "na św. Tomasza", czyli jak nie dotknę to nie uwierzę. Dwie starsze Panie praktycznie każdą ikonę musiały dotknąć, a na niektórych nawet próbowały zdrapać polichromię. 



Po drodze do Suwałk postanowiliśmy jeszcze zahaczyć o Biebrzański Park Narodowy. Dyrekcja Parku znajduje się w miejscowości Osówiec – Twierdza. Tam też znajduje się wyjście na dwie trasy edukacyjne. Z całą pewnością pobyt tam wymaga poświęcenia więcej czasu niż 2 godziny, które my mogliśmy na to przeznaczyć. Jedną ze ścieżek i tak musieliśmy przejść w pośpiechu z obawy przed nadciągającą burzą. Na całe szczęście przeszła ona bokiem, choć jak się później okazało jej rzeczywiste skutki poznaliśmy w dalszej części trasy. Poruszając się drogą nr 670 w kierunku Augustowa, musieliśmy przystawać z uwagi na zatory spowodowane przez powalone na drogę drzewa i tablice reklamowe. Połamane drzewa i konary wyraźnie znaczyły trasę przejścia małej trąby powietrznej. Gdyby nie nasz pobyt w Biebrzańskim PN moglibyśmy znaleźć się w samym jej centrum. Do dziś zadaję sobie pytanie: „Jak zachować się w takich sytuacjach? Jechać dalej czy przystanąć? Jeśli stanąć, to gdzie? Na otwartej przestrzeni, czy pod wiatą, drzewem?” Skutki burzy pokazują, że żadne rozwiązanie nie jest w 100% bezpieczne i pewne.

Droga do Augustowa i dalej do Suwałk wymaga wzmożonej koncentracji z uwagi na TIR-y ciągnące w kierunku Litwy.
Wcale nie dziwię się mieszkańcom Augustowa, że protestują, domagając się budowy obwodnicy. Nie do pozazdroszczenia jest bowiem sytuacja, w której wstęga ciężarówek powoli przesuwa się przez samo centrum miasta.
Udało nam się na przekór powyższej sytuacji bezpiecznie dotrzeć nocleg pod Suwałkami. Augustów bowiem tylko przejeżdżamy, pozostawiając sobie jego atrakcje na dzień następny.
Z noclegiem po raz pierwszy podczas całej podroży był problem. W przydrożnym zajeździe nikt nie odnotował naszej rezerwacji. Na całe szczęście miałem ze sobą całą korespondencję e-mail w sprawie rezerwacji, więc się nie mogli wykpić.
Dzień skończył się moim samotnym wypadzikiem do Suwałk w celu małego rekonesansu, zakupów i tankowania. Wróciłem na nocleg tuż przed deszczykiem. 


Dzień ósmy
22 lipca 2011 – piątek
Dzisiaj postanowiliśmy wprowadzić trochę odmiany w podróży. Moto zostaje przed pensjonatem a my autobusem ruszamy do Augustowa. Od lat nie jechałem tym środkiem komunikacji, więc był to dość zabawny powrót do przeszłości. Stary dobry PKS. Lata płyną a tu się niewiele zmienia.
Dojazd do Augustowa, pomimo tylko 30 km, zajął nam godzinę. Po tylu dniach ciszy i spokoju znaleźliśmy się „w oku cyklonu”, bo tylko tak można określić tłum turystów przewijający się przez Augustów. Miasto to jest typowym letniskiem – więc to nie nasz klimat – ale i takie doświadczenia w czasie podróży mogą się zdarzyć. Nieopatrznie zachciało nam się rejsu statkiem trasą Kanału Augustowskiego. Wcześniej – z uwagi na czas jaki pozostał do odpłynięcia statku – poznajemy miasto i historię Kanału. Założycielem miasta był Zygmunt August, stąd też nazwa miasta. Jego pomnik znajduje się na głównym placu miasta otoczonym kamieniczkami. Aby poznać historię Kanału warto odwiedzić muzeum budowy Kanału. Dzięki ekspozycji można docenić wysiłek i geniusz techniczny budowniczych, a także rozmach inwestycji. Spacerując ulicami miasta mijamy restaurację „Albatros” znaną z utworu „Siedem dziewcząt z Albatrosa”.


Na statek zaokrętowano ok. 150 osób. Przez cały czas rejsu z głośników wydobywają się melodie, których warstwa tekstowa choćby jednym słowem „zahaczała” o Augustów. Do wyboru jest kilka rejsów. My zaryzykowaliśmy i wybraliśmy najdłuższy. Statek płynie do Studzienicznej, po drodze mijając jedną śluzę. W Studzieniczej znajduje się kaplica Najświętszej Marii Panny z cudownym obrazem. Z uwagi na pobyt w tym miejscu w 1999 roku papieża Jana Pawła II stała się ona przedmiotem „pielgrzymek” osób odpoczywających w okolicach Augustowa. Właśnie towarzystwo okazało się specyficzne, choć można się było tego spodziewać – wczasowicze w podeszłym wieku z kręgu „wierzących na pokaz”, czyli paść na kolana w kaplicy i na pewno zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem papieża a przy bukowaniu się na statek w drodze powrotnej wykłócać się o miejsce siedzące, na którym się wcześniej siedziało gdy w międzyczasie zostało ono zajęte przez nowo pasażerów wracających do Augustowa. Rejs w obie strony trwa 3 godziny, więc można się zmęczyć atmosferą „augustowskich melodii” przerywanych opowieściami kapitana statku. Zresztą opowieści te opowiadane w jednym kierunku, w powrotnym są powtarzane z uwagi na dodatkowe zaokrętowanie w Studzieniczej. Atrakcją rejsu jest z całą pewnością śluzowanie, choć polecam oglądanie tej czynności „z zewnątrz” statku w samym Augustowie, gdyż widać wtedy lepiej przyrost poziomu wody.







W samych Suwałkach z uwagi na późną porę nie udaje nam się właściwie wiele zwiedzić. Z okien autobusu, a tylko częściowo pieszo oglądamy zabytkowe kamienice przy ul. Kościuszki. Ulica ta stanowi główny szlak turystyczny Suwałk. Oglądamy odnowiony ratusz i obwach, oraz znajdujący się w pobliżu kościół pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, który do końca I wojny światowej był cerkwią.


Dzień dziewiąty
23 lipca 2011 – sobota
Na ten dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie okolic Suwałk. Rozpoczynamy od trasy wokół jeziora Wigry. Wigierski Park Narodowy wydał nam się – szczególnie po wcześniejszym pobycie w Augustowie – enklawą spokoju i odpoczynku. Trasa wokół jeziora wynosiła ok. 80 km i przebiega pagórkowatym terenem z wieloma zakrętami. Widoki wspaniałe, las, woda. Niektóre odcinki szutrowe. 




W drodze do klasztoru kamedułów w Wigrach dopada nas deszcz. Ubieramy kombinezony (ich żółty kolor powodował, że - zwłaszcza Beatka - wyglądała trochę jak „Wielki Ptak” z ulicy Sezamkowej Ji ruszamy w dalszą trasę.
Dojeżdżamy do klasztoru. Tam oczywiście znów więcej turystów. Pada deszcz, więc nawet nie ściągamy kombinezonów. Udajemy się na zwiedzanie. Oglądamy eremy kamedulskie oraz sam kościół. Klasztor położony jest na wzgórzu, z którego rozciąga się piękny widok na jezioro Wigry. Miejsce z całą pewnością godne polecenia. Klasztor był wielokrotnie niszczony w swojej historii. Dziś większość obiektów jest odbudowana i udostępniona dla turystów. W eremach można także wynająć nocleg. Nie można się jednak spodziewać, że spotka się tam jakiegokolwiek kamedułę. 




Zasnute chmurami niebo nie zwiastowało żadnej poprawy pogody. Zwiedzanie w takich warunkach nie należy do przyjemnych. Ponieważ miał być to nasz ostatni dzień pobytu na Podlasiu, zakończony rozpoczęciem powrotu do domu, zdecydowaliśmy, że wracamy szybciej. Niestety zwiedzanie Sejn, jeziora Hańcza i wiaduktów w Stańczykach odkładamy na późniejszy czas i rozpoczynam powrót. Jest 14.00, przed nami ponad 500 km więc i tak zakładamy, że prawdopodobnie będziemy nocować gdzieś po drodze. Droga przez Mazury okazała się spokojna. Im bliżej domu tym deszcz zaczynał nas bardziej oszczędzać, by wreszcie w okolicach Mikołajek całkowicie odpuścić, choć czarne chmury ciągle wisiały nad nami.
W Grudziądzu jesteśmy o 19.00. Czas na obiad. Trochę zabrał on czasu, ale stąd już tak blisko do domu, a nie ma to jak spać we własnym łóżku. Zmrok łapie nas przed Bydgoszczą. Szybka kawa na stacji, aby odegnać zmęczenie. Przed 23.00 docieramy do domu. Szybko i pobieżnie się rozpakowujemy i do łóżek. Podróż zakończona.




Podsumowanie
Podróż trwała 9 dni (choć zakładaliśmy 10). Przejechaliśmy 2.500 km. Motocykl sprawdził się znakomicie. Najmniej przydatną rzeczą – na szczęście – okazał się zestaw linek naprawczych, ale na następne wyjazdy też będzie zabierany. Najbardziej przydatna – taśma MacGyvera – świetnie skleja rozdarty kombinezon.
Najgorszym dniem był dzień naszego zwiedzania Augustowa i to nie z uwagi na niewątpliwe uroki krajobrazowe tego miasta, ale z uwagi na ich banalne skomercjalizowanie.
Podlasie w mojej pamięci zapisze się następującymi atrybutami: 
  1. Spokojna kraina z cudowną przyrodą – Podlasie żyje niewątpliwie swoim rytmem, tak odmiennym od gonitwy wielkich miast. O instytucji ławeczki już pisałem wcześniej. Mam wrażenie, że łatwiej tu o chwilę zadumy i kontemplacji świata. Można naprawdę oderwać się od bieżących spraw, bezkarnie wyłączyć komórkę, która i tak w wielu miejscach pozostaje poza zasięgiem. I tak jak wynikało ze słów spotkanego w czasie podróży garncarza, Polska dzieli się na część „do Wisły” i „od Wisły”, czyli na biedniejszy, bardziej zacofany wschód i nowocześniejszy, zamożniejszy zachód.
  2. Jedzenie – każdy kto lubi dobrze i do syta zjeść na pewno nie będzie zawiedziony. Kuchnia tatarska i litewska oferuje wiele wspaniałych potraw, zresztą moich ulubionych.
  3. Bociany – jest ich tu naprawdę wiele. Jak piszę wiele, to mam na myśli co najmniej dziesięciokrotność tego co możemy spotkać na naszym terenie. Tam bociany spotyka się na każdym kroku. Dopiero na Podlasiu stwierdziłem, że Polska to kraina bocianów.