sobota, 7 września 2013

Drawieński Park Narodowy, czyli cudze chwalicie a swego nie znacie

Kolejny długi weekend stał się okazją do zorganizowania kilkudniowego wypadu za miasto. Oczywiście w grę wchodzi tylko łono natury. Ponieważ zostajemy pod urokiem chronionych terenów przyrody, naturalnym stało się zwrócenie naszej uwagi, na któryś z parków narodowych. Najbliżej nas położony jest Drawieński Park Narodowy, w którym już kiedyś mieliśmy okazję być, ale z uwagi na to, że poruszaliśmy się pieszo nie mieliśmy okazji, by poznać wszystkie jego uroki. Aby przyspieszyć tempo poruszania, a jednocześnie mieć możliwość swobodnego poruszania się po Parku, nasz wybór padł na rowery. Nie chcieliśmy też, przynajmniej tym razem, oglądać Parku od strony rzeki Drawy poprzez spływ tą rzeką. Tą opcję zostawiamy sobie na inną okazję. 
Dokonany wybór lokalizacji determinował również wybór noclegu. W tym miejscu w grę może wchodzić tylko namiot lub agroturystyka. Liczących na "wypasiony" pensjonat lub hotel musimy zawieść. Tu tego nie znajdziecie. Z dwóch wcześniej wskazanych opcji wybieramy agroturystykę. Okazuje się, że wybrany termin i oczywista atrakcja jaką są spływy kajakowe spowodował, że o nocleg nie było łatwo. Ostatecznie rezerwujemy pokój w Zatomiu na agroturystyce Pyrlandia. Niestety z zaplanowanych dwóch nocy możliwe było zarezerwowanie tylko jednej nocy. A pogoda zapowiada się piękna.  

W sobotę 17 sierpnia rano pakujemy rowery na dach samochodu i ruszamy do Parku. Dojazd zajmuje nam trochę ponad godzinę. Wjeżdżając do Parku zatrzymujemy się w Głusku. Tu znajduje się punkt informacyjny Parku. Przeglądamy materiały informacyjne i stwierdzamy, że w porównaniu z tym co już posiadamy, nie pojawiło się nic nowego. Pani z obsługi również nie wykazywała jakiegoś zbytniego entuzjazmu w udzielaniu informacji. Zawsze zastanawiało mnie dlaczego w takich punktach, które często są pierwszym punktem styku "obiekt - klient" nie znajdują się osoby zafascynowane swoim regionem, które nawet malkontenta potrafiłyby przekonać do poznania okolicy i jej atrakcji. W tym przypadku, gdyby nie nasza potrzeba wyrwania się z miasta, potrzeba ucieczki w zaciszne miejsce oraz nasze wewnętrzne przekonanie co do wartości tego miejsca i wcześniejszy z nim kontakt, moglibyśmy uznać, że nie będzie w okolicy nic ciekawego do poznania i zrezygnować ze zwiedzania.  
Po pięciu minutach jesteśmy znów w samochodzie i jedziemy kolejne 13 km do Zatomia. Za Głuskiem droga radykalnie się zwęża i "dziurawieje". Tak, tak, stan dróg w okolicach Parku jest daleki od stanu niemieckich autostrad, czego jednak zdają się nie zauważać lokalni organizatorzy spływów, którzy busami z podczepionymi do nich przyczepami do przewozu kajaków pędzą po nich na złamanie karku. 

Zatom jawi nam się sympatyczną, spokojną,  wioską i to przekonanie nie opuści nas do końca pobytu.  

Również Pyrlandia nas zaskakuje. Pomimo wcześniejszego zastrzeżenia, że pokój może być dostępny dopiero po godz. 14.00, tuż po przyjeździe o godz. 11.30 pokój zostaje nam udostępniony. Również warunki jak na agroturystykę całkiem komfortowe. Pokój wyposażony we wszelkie wygody Na piętrze sypialnia dla 6 osób, na dole pokój dzienny z aneksem kuchennym i łazienką. Wrzucamy swoje bagaże, oporządzamy rowery i wyruszamy w trasę.

Ruszamy z Zatomia zielonym szlakiem. Już na początku mamy problem ze znalezieniem początku szlaku. Zjazd z drogi asfaltowej w drogę polną jest praktycznie nieoznaczony, więc po przejechaniu kilkuset metrów i dogłębnej analizie mapy, musimy zawrócić. W końcu odnajdujemy właściwą drogę. Początkowo poruszamy się drogą polną, lecz wkrótce zamienia się ona w ścieżkę. Jazda jest utrudniona, a w wielu miejscach po prostu musimy prowadzić rowery. Ten wysiłek rekompensują widoki. Po nie całych dwóch kilometrach znów droga się rozszerza i możemy kontynuować jazdę. Szlak przebiega w pobliżu Drawy. My jedziemy górą, skrajem, czasami bardzo stromego urwiska, a dołem swe wody toczy rzeka.


Przy leśniczówce Międzybór wyjeżdżamy na szosę prowadzącą ze Starego Osieczna do Drawna. Ruszamy w kierunku na Drawno i opuszczamy DPN. Przed Niemieńskiem skręcamy w las ku pałacykowi myśliwskiemu, w którym aktualnie znajduje się Specjalny Ośrodek Szkolno-Wychowawcy. Niestety okres wakacyjny powoduje, że obiekt możemy oglądać tylko zza płotu, gdyż  wszystkie bramy są zamknięte na głucho.

Jedziemy dalej do Drawna. Po drodze mijamy w Chomętowie ruiny dworu z XVIII wieku.


Dojeżdżamy do Drawna, w którym zatrzymujemy się tylko po to by obejrzeć kościół z XV wieku, na prawdę skromne ruiny zamku Wedlów oraz odnowiony spichlerz. Drawno to najdalej na północ wysunięty punkt naszej wycieczki. 


Zawracamy i czerwonym szlakiem udajemy się z powrotem na teren Drawieńskiego Parku Narodowego. Jeszcze tylko małe "odbicie" w bok do kolejnego pałacu myśliwskiego w Borowcu znajdującego się w posiadaniu Lasów Państwowych  i już dojeżdżamy do Barnimia. 

Pojawia się też pierwsza usterka sprzętu. Brukowane drogi, którymi się poruszamy, odbiły się brutalnie na przednim błotniku, przy którym nie wytrzymała śruba mocująca i błotnik zaczął strasznie stukać. Na całe szczęście zabrałem ze sobą "trytki" więc udało się w miarę szybko zneutralizować brzęczenie blachy. Już do końca jeździłem z tą prowizorką, ale na szczęście była to jedyna awaria.

Poruszamy się leśnymi duktami wzdłuż biegu Drawy. Gdyby nie kajakarze bylibyśmy jedynymi osobami w Parku. Wciąż jesteśmy zachwyceni otaczającą nas przyrodą. Niestety możemy podziwiać tylko florę, bo fauna skutecznie się przed nami ukrywa. Może wpływ na to ma też wysoka temperatura, która skłania zwierzęta do chowania się w cieniu i poza naszym wzrokiem. Pozostaje nam jedynie śpiew ptaków. Żadnych hałasów cywilizacji.  







Zbliża się godz. 17, a my zaczynamy odczuwać już głód. Przed nami Zatom, a tam jedyne miejsce w tych okolicach, w którym można zjeść posiłek nie przygotowany przez siebie. Na skraju wsi znajduje się budynek, w który można zjeść domowe obiady. To "Potrawy znad Drawy". Właściwe jest to nowo wybudowany dom, w którym przyjmuje się gości w salonie z aneksem kuchennym lub na tarasie. Wszystko nowe  czyściutkie. Istota tej "jadłodajni" jest banalna w swej prostocie. Przygotowywanych jest kilka dań do wyboru a właściwie robione są  w momencie przyjścia gości. Po prostu domowa kuchnia ze świeżych produktów. Żadnej karty dań, żadnego menu. Przyjeżdżasz i albo trafiasz w swój kulinarny gust, albo nie. My trafiliśmy na zupę kalafiorową, której ja nie jadam, ale Beatka wzięła i sobie bardzo chwaliła. Na drugie miks pierogów z mięsem i ruskich dla mnie (półtora porcji) i pierś z kurczaka z ziemniaczkami i buraczkami dla Beatki. Do tego kompot z papierówek. Wszystko było pyszne i godne polecenia. Bez żadnej ściemy możemy rekomendować to miejsce. Skądinąd ponownie trafiliśmy tam również na śniadanie, bo skusiła nas zapowiedź otrzymania chleba z własnego wypieku. Jak się okazało śniadanie było obfite (jajecznica, wędlina, ser żółty, twaróg, dżem truskawkowy własnej roboty, pomidorki) i bardzo smaczne. Niestety nie mieliśmy już okazji posmakować anonsowanych na ten dzień na obiad pierogów z kurkami i kapustą. 

Po obiadku, aby nie ulec rozleniwieniu wywołanym obfitością posiłku, wsiadamy na rowery i ruszamy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Głuska. Po około pół godzinie docieramy do "Wydrzego Głazu". Kilkaset metrów wcześniej mijamy Świętą Halę, przy której usytuowana była dawniej binduga. Binduga to miejsce nad rzeką służące do przygotowania drewna do spławu. Obecność kilku bindug na terenie Parku świadczy o mocno rozbudowanej gospodarce leśnej, która funkcjonowała dawnej na tym terenie. Park powstał bowiem dopiero 1 maja 1990 roku, a ostatni spław drewna miał miejsce bodajże w 1979 roku (nie zanotowałem i piszę z pamięci). Śladem tej gospodarki są też brukowane dukty leśne, które tak dotkliwie odczuł błotnik w moim rowerze, a po dwóch dniach również moja "dolna część pleców".  Dziś tereny bindug porasta trawa. 



Zaczęło robić się późno, więc obawiając się by ciemność nie zastała nas w lesie, zawracamy do kwatery w Zatomiu. Czas się rozpakować i odpocząć. Robię jeszcze drobne zakupy w kiosku w środku wsi, która nota bene jest jedynym miejscem zaopatrzenia. Przez całe popołudnie przejechaliśmy ponad 50 km co jak na nas jest całkiem niezłym wyczynem, bo to właściwie nasz pierwszy dłuższy wyjazd rowerowy.

Noc w Zatomiu ma swoje niepowtarzalne uroki. Panuje zupełna cisza. Ale taka na prawdę, aż kłująca w uszy. Mimo otwartych okien zupełnie żadnych odgłosów. Tak na prawdę dopiero po powrocie, na zasadzie kontrastu zaczęliśmy zauważać ile różnych, cywilizacyjnych dźwięków na co dzień nas otacza.
Wśród tej ciszy pojawił się tylko jeden feler, a jego imię to KOGUT. Najpierw, jeszcze przed świtem, zaczął piać jeden w oddali, a później inne, coraz bliżej, "po sąsiedzku". Obudziło to nas i poczuliśmy jeszcze dogłębniej na jakiej wsi się znaleźliśmy. Takie odgłosy są nam mieszczuchom całkiem obce. I nawet było to całkiem przyjemne uczucie (człowiekowi przypomniał się od razu "Teleranek" z kogutem na początku:-). Jednak to kogucie pianie nie kończyło się, a ten "po sąsiedzku" wydzierał się najgłośniej i to z przerwami przez kilka godzin. Z uwagi na wszechogarniającą ciszę jego pianie było jeszcze bardziej doniosłe. Ostatecznie, aby choć na trochę zapaść w głębszy sen musieliśmy zamknąć okna.    

O siódmej rano zostawiam śpiącą Beatkę i idę biegać do Parku. Teraz dopiero mogę zauważyć ile zwierząt jest w lesie. Ich tropy co chwilę przecinają ścieżkę, którą poruszam się w głąb lasu. Bieg umila mi śpiew ptaków. Jest rześko więc bieg to sama przyjemność. Mam okazję zauważyć również, że pomimo iż teren Parku jest objęty ścisłą ochroną, okoliczni mieszkańcy korzystają z jego darów. Spotykam grupę osób, które zrywają owoce dzikiej róży z krzaków rosnących przy drodze. 

Wracam po godzinie. Część mieszkańców, z którymi byliśmy wspólnie na terenie gospodarstwa agroturystycznego jeszcze śpi, a część, dla której Zatom stanowił tylko przystanek na trasie, już opuściła swoje pokoje i udała się w dalszą podróż. Również my pakujemy się, bo mieliśmy wykupioną jedną noc. Opuszczamy kwaterę i jedziemy na pyszne domowe śniadanie do "Potraw znad Drawy". Posileni wsiadamy do samochodu i jedziemy do Głuska, który będzie stanowił w tym dniu punkt początkowy oraz końcowy naszej eksploracji Parku. Przesiadamy się na rowery i ruszamy żółtym szlakiem w kierunku Jeziora Ostrowickiego. Początkowo jedzie się przyjemnie, lecz po pewnym czasie droga zmienia się w ścieżkę i jazda staje się praktycznie niemożliwa, co zmusza nas do prowadzenia rowerów. Na tym fragmencie umęczyliśmy się strasznie, bo i słoneczko zaczęło dawać o sobie znać. Trzeba się też przyznać, że znaleźliśmy w informatorze ostrzeżenie o tym, iż ta część szlaku nie nadaje się do ruchu rowerowego i jest z niego wyłączona, lecz zignorowaliśmy to, licząc na to, że jakoś damy radę. Odżywamy, gdy po wdrapaniu się kilkanaście metrów w górę na skarpę docieramy do leśnego duktu. Zatrzymujemy się dopiero przy platformie do obserwowania ptaków. Wreszcie przydaje nam się wożona w sakwach lornetka. Możemy zaobserwować kilka ptaków pływających po tafli jeziora. Mało się na tym znamy lecz wydaje nam się, że były to perkozy. 
Gdy ponownie szlak zaczyna skręcać w wąską ścieżkę, oznaczenie kierunku na szlaku wskazuje na odcinek 4,6 km do Pustelni, a z mapy odczytujemy, że mogą być te same problemy z przeprawą co wcześniej, decydujemy się zboczyć ze szlaku i jechać drogą leśną poza szlakiem, dotrzeć do asfaltu i nadrabiając trochę drogi dotrzeć do Pustelni. Dziwnym zrządzeniem losu mylimy drogi i podążamy do Pustelni leśną drogą, która przebiega dosłownie kilkanaście metrów od wąskiej ścieżki, którą biegnie żółty szlak. Obserwujemy więc te same miejsca, które widzielibyśmy ze szlaku, a jednocześnie nie nadrabiamy zbyt wiele drogi.


Docieramy do Pustelni, gdzie na leśnym parkingu zatrzymujemy się na mały posiłek. Na samym parkingu i w jego pobliżu wreszcie zaczynamy spotykać ludzi, choć na szczęście zaledwie kilkoro.
Po krótkim odpoczynku, już czerwonym szlakiem ruszamy w kierunku Węgorni. Po drodze zatrzymujemy się tylko na "małe siusiu", co będzie miało swoje dalsze skutki, ale o tym później. Droga urozmaicona raz szutrowa innym razem brukowana. Skręcamy na niebieski szlak i już po chwili docieramy do Węgorni. W tym miejscu już, jak na warunki Drawieńskiego Parku Narodowego, prawdziwy tłum. Najpierw na drodze dojazdowej mijamy 6 osób, a przy samej Węgorni są ich jeszcze 4. Węgornia jest interesującym obiektem "inżynieryjnym" na rzece Płociczna. Poprzez stworzenie ciekawych i dość prostych w swej istocie konstrukcji dokonywano połowu węgorzy, stąd też wzięła się nazwa tego miejsca. Dziś wszystko jest całkowicie zdewastowane.


W Węgorni Beatka spostrzegła, że w czasie ostatniego postoju zagubiła rękawiczki rowerowe. Tak to jest jak się je zdejmuje do siusiania. Ja swoje nie zdejmowałem ;-) Trochę nam ich szkoda, bo praktycznie były po raz pierwszy w użyciu, więc decydujemy się na powrót i ich odszukanie. Beatka wykorzystała swoje 28" w kołach i wysforowała się do przodu. Po niecałych 3 km znalazła je na środku drogi i zanim dojechałem na to miejsce już zdążyła zawrócić. Z drugiej strony, kto mógł zabrać te rękawiczki z drogi skoro takie pustki wokół.

Ruszamy dalej w kierunku Głuska. Po drodze docieramy do byłej wioski Ostrowiec (zwanej też Ostrowite). Kiedyś tętniła życiem, dziś znajdują się tu cztery chałupy, jedna w kompletnej ruinie a trzy całkowicie odnowione, w których znajdują się obiekty DPN. Dla nas w tym miejscu istotne są jeszcze dwie rzeczy, które mieliśmy okazję poznać w czasie naszego poprzedniego pobytu w Parku. Pierwszą z nich jest stara jabłoń rosnąca przy nieodnowionej chałupie. Poprzednim razem zachwycił nas smak jabłek z drzewa, które pamięta jeszcze czasy, gdy te tereny były niemieckie. Niestety w tym roku docieramy trochę za szybko i owoce nie są jeszcze do końca dojrzałe. Zjadamy po jabłku, a kilka owoców bierzemy na kompot. Drugą rzeczą są ruiny kościoła z XVIII wieku i pozostałości cmentarza. W kościele podobno jeszcze w 1962 roku odbywały się nabożeństwa. Dziś pozostały już tylko gołe mury, a po drewnianej wieży nie pozostał żaden ślad. Natomiast na cmentarzu warte uwagi są nagrobki. Ponieważ życie mieszkańców było ściśle związane z lasem, nagrobki stanowiły wyryte w kamieniu ścięte pnie drzew, jako metafora przerwanego życia. Dzisiaj, po wielu latach, gdy porosły jeszcze mchem, są praktycznie z daleka nie do odróżnienia od żywych roślin. Ciekawostką jest też nagrobek kowala, na co wyraźnie wskazują umieszczone na nim narzędzia kowalskie.




Dalej zbaczamy z głównej drogi i jedziemy nad Jezioro Czarne, które stanowi ewenement na skalę całej Polski. Jest to jezioro, którego wody się nie mieszają pod wpływem wiatru (co nosi naukową nazwę meromiksji). Wody poniżej głębokości 13 metra nigdy nie kontaktują się z powierzchnią i nie są utlenione, dlatego w praktyce nie istnieje tu życie roślinne i zwierzęce. Wyjątek stanowią bakterie opierające się nie na tlenie lecz na siarce. Zadziwiająca jest też przejrzystość wód jeziora (średnio 7 metrów) oraz szafirowa barwa. Bez najmniejszych problemów możemy obserwować ryby żyjące w wodach jeziora. W tym miejscu znajduje się też tzw. ponor, czyli miejsce w którym z uwagi na warunki geologiczno-hydrologiczne następuje naturalne wsiąkanie wód w niższe warstwy wodonośne.         


Poruszając się wytyczoną ścieżką przyrodniczą docieramy do kładki prowadzącej przez Jezioro Ostrowickie, gdzie znów mamy okazję poobserwować perkozy. Następnie wzdłuż brzegu jeziora docieramy do małej plaży, gdzie możemy wreszcie wejść do wody i się schłodzić. Co ciekawe jak na warunki Parku, na Jeziorze Ostrowickim można wędkować a na tej właśnie plaży zażywać kąpieli.
Do Głuska z tego miejsca jest już naprawdę niedaleko więc docieramy tam w kilka minut. Na miejscu kierujemy się jeszcze do znajdującego się we wsi kościoła. Dziś przejechaliśmy tylko ok. 30 km. ale warunki drogowe były znacznie gorsze niż wczoraj, więc i tempo było niższe. Zresztą nie chodzi nam o ściganie się z czasem, czy z odległościami. To jest czas dla nas: tylko my, lasów szum, ptaków śpiew:-)




Godnym uwagi miejscem w okolicach Głuska jest jeszcze elektrownia Kamienna, której budowę ukończono w 1903 roku i która jest jedną z najstarszych działających hydroelektrowni na świecie. My byliśmy w tym miejscu poprzednim razem, więc tym razem omijamy je. Około 18.00 ruszamy w powrotną drogę do domu.
I już wiemy, że to był świetny sposób na spędzenie wolnego czasu. Tego nam było trzeba. Będziemy starali się częściej korzystać z tej, chyba najprostszej, formy wypoczynku.

PS. Przez kolejne dni nie możemy przyzwyczaić się do otaczających nas w mieście hałasów. Dopiero pobyt w miejscu, w którym brak jest sztucznych dźwięków, uświadamia jaki wpływ na nasze otoczenie ma cywilizacja. 
Rowery sprawdziły się bez zarzutu. Nawet mój "chiński" marketowy składak wytrzymał wstrząsy na częstych "kocich łbach". Tym samym dostał i potwierdził swą szansę na dalsze użytkowanie. Sprawdził się też nowy zakup, tj. torba na kierownicę. 
    





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz