wtorek, 11 listopada 2014

15. Poznań Maraton - 12.10.2014

nadszedł czas by ponownie zmierzyć się z maratonem. Tym razem blisko Piły, bo w Poznaniu. Trochę wkurzający jest system odbioru pakietów startowych. Dlaczego przyjezdni nie mogą go odebrać w dniu startu? Tak samo zresztą dzieje się w przypadku półmaratonu. Powoduje to, że trzeba dwa razy jechać do Poznania - raz po pakiet, a dzień lub dwa później na sam bieg. Pozostaje jeszcze opcja poproszenia kogoś o odbiór pakietu. 
Tak więc w piątek po pracy planuję jazdę do Poznania. Siła wyższa zaczyna dawać znaki. Planuję jazdę motorem. Powinno być szybciej, bo łatwiej się przecisnąć przez poznańskie korki, tym bardziej, że odbiór pakietów ma miejsce na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, a więc w samym centrum miasta.
Niestety jeszcze w Pile całkowicie pada mi akumulator. Co prawda na pych jeszcze motocykl odpala, ale postanawiam nie ryzykować i mieć problemy w Poznaniu z odpaleniem.
Jadę samochodem i w ten sposób tracę, zamiast 4,5 -5 godzin, całe 6.

Start zaplanowano na godzinę 9.00. Oznacza to wczesną pobudkę i wyjazd po 6.00. Droga pusta więc jedzie się dobrze. Przed Poznaniem staję na Orlenie. Siku i kawa na pobudzenie. Nie tylko ja mam ten pomysł. Na stacji praktycznie sami biegacze.
Na linię startu docieram parę minut po 8. Trochę za szybko. Taktykę biegu zapisuję na ręku, coby co jakiś czas zerkać i korygować bieg. Depozyt i przez pół godziny się szlajam wokół strefy startu. Następnym razem trzeba wyjechać 15 min. później. 
Na pięć minut przed startem niby jestem gotowy, ale przypominam sobie o włączeniu zegarka. Germin w normalnych warunkach powinien się spokojnie ustawić. Teraz jednak szuka tych satelitów i szuka i znaleźć nie może. Strzał startera. No i klops, trzeba ruszyć a nie ma czym mierzyć tempa. Dopiero po ok. 500 m zegarek znalazł satelitę i rozpocząłem pomiar.
Założenie biegu zejść poniżej 4 godzin.
Początek trasy ok. Na pewno dużą atrakcją było przebiegnięcie po płycie boiska na Stadionie Lecha Poznań. Właśnie po przekątnej boiska organizatorzy wymyślili sobie przebieg trasy. A ponieważ wypadało to na 6 km, raczej wszystkie osoby mogły cieszyć się tym widokiem, nie czując jeszcze bólu.
W dobrym tempie - trochę szybszym od zakładanego - docieram na 30 km. Czas: trochę ponad 2:47 godziny. W tym momencie pojawia się klasyczna ściana. Ale tym razem szok. Zaczyna się od kurczy, które pomimo ich rozciągania w żaden sposób nie ustępują. Nogi blokują się. Biegnę 100 m i stop - znów kurcz. Pozostaje marsz. I tak na zmianę 100 m biegu i 100 m marszu. W ten sposób pokonuję ostatnie 10 km. Inaczej nie dałem rady. Może założenie tempa na 4 godziny było zbyt optymistyczne. Na metę docieram z czasem netto 4:19:18. Niby poprawa życiówki, ale nie jestem do końca zadowolony. Ostatnie 12 km biegłem 1,5 godziny i tu wystąpiła cała strata. Założenie na przyszłość: trzymać się tempa i nie spieszyć się z nadrabianiem czasu.   

Na mecie przykra niespodzianka. Makaron jest potwornie tłusty. Praktycznie po połowie porcji przestaję jeść. Dobrze, że udało się dorwać jeszcze rodzynki.

Teraz z perspektywy czasu jednak pozytywnie oceniam bieg. Mimo wszystko 13 minut poprawy to niemało. Po drugie kolejne doświadczenia. W szczególności jedno. Zegarek włączaj na długo przed startem. Zajęte miejsce 3722, M-40 - 710. Aha, trasa trudniejsza od warszawskiej z uwagi na kilka podbiegów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz